środa, 25 marca 2009

Gołąb i Julio

Siedzę na kanapie, a przede mną ława cała zawalona moimi wytworami na sprzedaż. Tasiemka z metkami smętnie zwisa na brzegu blatu. Torebki, telefon, kredki, szczypce, kubek z herbatą (zimną już) - wszystko razem na tej ławie. A ja kompletnie z bezwładem jakimś siedzę pogrążając się w sentymentach. Zrobiłam chwilę przerwy między remanentem, chlebem i obiadem i wspominam.
Przez gołębia. Siedział przed chwilą na gałęzi za oknem i sobie pohukiwał. Zupełnie tak samo, jak kiedyś gołębie u babci przed blokiem. Kiedyś. Bo kiedyś rosły tam też zielone drzewa, był trawnik, dwie piaskownice. Były fajne drzwi na klatkę schodową - takie z szybkami od góry do dołu, a po bokach wejścia stały ścianki z betonu z dziurami, które w dzieciństwie kojarzyły mi się z żółtym serem. Pamiętam, że na klatce unosił się taki charakterystyczny zapach z piwnicy, bo kiedyś każdy trzymał tam ziemniaki na zimę. A co rano w radio (którego przyniesienia i włączenia domagałam się zaraz po przebudzeniu) leciał Iglesias. I nie Enrique, bo ten co najwyżej mógł wówczas zachcieć do łóżka kubka mleka (chyba, że też lubił taty przez radio słuchać - to i radia). Leżałam sobie więc tak rano w słonecznym pokoju słuchając jak Julio melodyjnie zawodzi i pewnie nawet przez myśl mi nie przeszło, że za ileś tam lat będę wspominać to z tak wielkim sentymentem. I tęsknić za tym.
Teraz podwórko to rozjeżdżony krajobraz księżycowy: w deszczowe dni błoto po kolana i wielkie kałuże, a wszystko ciasno zastawione samochodami. Straszą drzewa z obciętymi od dołu gałęziami, piaskownicy brak, trawnik szczątkowy. Gołębie pewnie gdzieś są, ale ich nie słychać. Ale myliłby się ktoś sądząc, że nie słychać nic. Słychać. Uciążliwy, monotonny szum miasta. Nie ma już takiej wspaniałej ciszy rano - nawet w niedzielę. Teraz ciągle słychać samochody. Klatka schodowa niby ta sama, ale drzwi metalowe, z domofonem. "Dziury od sera" zniknęły. Zapach piwnicznego ziemniaka rozwiał się jeszcze w tamtym wieku. Teraz cały rok, zamiast Julia śpiewa nam hiszpański ziemniak z hipermarketu.
Nie jestem jakąś orędowniczką wspaniałości dawnych czasów. Nie stękam, że teraz to jest kiszka, a w PRL-u to było dopiero super. Mimo to czekolada (nie wyrób czekoladopodobny, nie, nie) smakowała inaczej, kiedy wydzielałam sobie po jednym kawałku dziennie. Parówki też smakowały inaczej. I spacery były inne. I gołębie chyba też.

4 komentarze:

Majlook pisze...

My tez bylysmy inne...

aleksandrocholik pisze...

A tak poza tym nie moge przestać karmić Twoich rybek. To jest uzależniające:)

Bellis pisze...

Ja też ciągle karmię te rybki. Klikam w nie i klikam. Wszystko przez to, że nie mam pod ręką żadnego zwierzaka. Mój pies został u mamy.

Majlook pisze...

no to fakt....rybki padna w koncu z przekarmienia ;))