poniedziałek, 14 grudnia 2009

Podróże sialalala...


Miałam ostatnio epizod wypuszczenia się w Polskę. Niedaleko całkiem. Kiedy wracałam po 3 dniach bez normalnego obiadu - niesiona jak na skrzydłach do gołąbków w sosie pomidorowym - polska rzeczywistość wyrwała mi wszystkie pióra z ogona. Wracałam do tyłu i na czworakach. Napisałam więc list do mojej koleżanki. Koleżanka: na bloga z tym!
NA BLOGA więc!!
***
Helooooo,

wysłałaś mi smsa, że powrót miałaś niefajny, więc dołączam się w bólu i opiszę Ci, jak powrót miałam ja.
Jak już odprowadziłaś mnie do tych cholernych bramek, i udało mi się przedostać z walizą na kółkach przez drzwi obrotowe (akrobacje wyższego stopnia), popędziłam na dworzec. Nie miałam dostępu do telefonu (ręce zajęte, do kieszeni daleko), więc nie wiedziałam ile minut zostało do odjazdu. Gnałam więc z walizą, torbą, sztalugami, tubą i reklamówą pod pachą. Jak już wpadłam na właściwy peron, po pokonaniu miliona schodów, dyszałam jak pies gończy i ledwo zdołałam zapytać czy to właściwy pociąg . Jakiś pan pomógł mi z walizą, a ja władowałam się do przedziału, gdzie siedziało trzech facetów. W innych siedziało o wiele więcej osób więc zdecydowałam dołączyć do tego męskiego towarzystwa.
Niestety - na swoje nieszczęście władowałam się do palącego. Panowie (w zasadzie jeden pan i jeden student) kopcili równocześnie, nie otwierając okien. Ja się wędziłam. Moje rzeczy też. Później dosiadł się kolejny delikwent i palili już we trzech - ja umierałam. Chciało mi się kaszleć, ale pewnie zostałabym zglanowana, więc dusiłam się po cichu. Ale - wierz mi - nie miałam siły turlać się z tobołami i szukać po tym cholernym pociągu wagonu niepalącego więc zostałam.
Dojeżdżając do Ostrowa odezwał się głos z głośnika. Powiedział, że przez wykolejenie towarowego pod Wrocławiem inny pociąg z Wrocławia (którego część jest doczepiana do naszego) opóźni się a my będziemy na niego czekać. 120 minut. Trzeba było widzieć miny pasażerów. Od razu wszyscy zaczęli się uśmiechać :D - a najbardziej Ci, którzy właśnie wysiadali i życzyli nam - idąc za przykładem głosu z głośnika - miłej podróży. Ja za te 120 minut to miałam wysiadać, a nie ruszać w drogę!!! Ponadto rola wędzonej w dymie makreli jakoś do mnie nie przemawiała. Na szczęście podczas postoju palacze otworzyli okna.
Postoju opisywać nie będę, tego, jak turlaliśmy się z toru na tor też. Pociąg ruszył wreszcie do celu z ponad dwugodzinnym opóźnieniem. I nawet do niego dotarł. Tu jednak czekało mnie najlepsze.
W mojej miejscowości pociąg zatrzymuje się na minutę. Ja stałam na korytarzu już 15 minut przed stacją, żeby nie przegapić. Za oknem ciemno jak w dupie - czarna dziura. Patrzyłam na drzwi przerażona, że nie dość, że nic nie widzę to jeszcze nie dam rady ich otworzyć, nie wysiądę i pojadę dalej. Mam taką traumę z dzieciństwa po tym, jak moi rodzice ewakuowali się z pociągu w ostatniej chwili - to było straszne i teraz się boję takich krótkich postojów. No i wykrakałam - pociąg zatrzymał się, a drzwi nie chciały się otworzyć!! Ja po prostu przeżyłam horror. Nie wiem jak ale ostatkiem sił je odblokowałam i wypchnęłam. KOSZMAR!!! Mąż już pędził do mnie po peronie, konduktor wrzeszczał, że odjazd a ja z tymi tobołami wysypywałam się z wagonu - po prostu masakra. Taki przeżyłam stres, że jak weszłam do domu to się poryczałam - byłam wykończona. Zamiast 21:30 było po północy, ja ledwo żywa, głodna, zestresowana, obolała - to taszczenie walizy po poznańskich schodach dało mi w kość.

Na drugi dzień poszłam do szpitala na tą rehabilitacje, co mi ją we wrześniu na grudzień przydzielili. Najpierw zostałam potraktowana jak powietrze - stojąc pół metra od cizi z trwałą z lat 80, a jak już podsunęłam jej pod nos kartę usłyszałam, że funduszy brak i że zadzwonią w połowie grudnia na styczeń mnie przepisać. Zabrali mi skierowanie i odprawili z kwitkiem. Teraz sobie myślę, że jak to skierowanie mi gdzieś zgubią to leżę. Bo jak pójdę po następne to dostanę przydział na wrzesień, albo jakoś tak.

Załamka Kasiu kochana - po to ja wyjechałam wcześniej z tego cholernego Poznania, coby na rehabilitację zdążyć. Przeżyłam koszmarne sześć godzin w pociągu, szarpałam się z tobołami i drzwiami, co mnie wypuścić nie chciały, tylko po to, żeby rehabilitantka od siedmiu boleści potraktowała mnie jakbym nic w życiu nie robiła tylko dybała na te pieprzone prądy na kręgosłup dla własnego widzimisię.
Ten kraj to jakiś koszmar. Złodziejski NFZ który bierze moje pieniądze, ale mnie nie leczy, ZUS, co mi każe płacić składki, ale emerytury i tak nie da o czym jeszcze śmie mi komunikować prosto w oczy.
Ech - i widzisz, Twoje podróże trasą szybkiego ruchu po ciemku we mgle i remontach, między TIRami - to nie jest jednak jedyna koszmarna forma podróżowania po naszym kraju :) Piękna nasza Polska cała....

Buziaki

***

sobota, 7 listopada 2009

Jestem nietolerancyjna


Nie jestem w stanie tolerować u ludzi pewnych cech i zachowań. Jeśli takie zaobserwuję, lub dowiem się o nich, można być 100% pewnym, że moja sympatia ominie ich szerokim łukiem. I nie boję się do tego przyznać. Tym bardziej w tej chwili - jestem przed okresem i o wiele łatwiej jest mi się zirytować i nie być "poprawnym politycznie" według czyjegoś "widzimisię" :)
Nie będzie o chamstwie i ogólnym braku kultury, bo to oczywiste.
Do wyprodukowania tego posta przyczyniło się kilka wyzwalaczy z różnorakich źródeł...

Czarna lista cech wyzwalających we mnie zerotolerancji dla ludzi, którzy je posiadają (będzie obrzydliwie):

- brak higieny osobistej - niemycie rąk po wyjściu z toalety, zmienianie bielizny i kąpiel raz na tydzień - super!
/dude, jak zajebiście jest podać Ci dłoń wiedząc, że chwilę wcześniej trzymałeś w niej swój instrument a umywalkę tylko omiotłeś wzrokiem! Jeszcze lepiej, jak było coś "grubszego", a teraz wpierdzielasz fryty tymi swoimi paluszkami (dotyczy obu płci, bez wyjątku)/

- ograniczone poczucie humoru /zaczyna się i kończy na dowcipie o cyckach, lub tyłku, tudzież na tym samym wyrazie twarzy od zawsze, "Montypajton - ale głupie..."/

- brak dystansu do siebie /i nie, nie - nie chodzi tu o to, że można po kimś jeździć, jak po łysym koniu a potem powiedzieć, że nie ma do siebie dystansu... mówię "delikatny" to nie mam na myśli "miękka faja", nie mówię "pączuś" żeby usłyszeć "chudy się odezwał", a zwrot "panie dyrektorze" w stronę kierownika nie oznacza tego, że chcę zostać przeniesiona z biurkiem do komórki/

- egotyzm /"tu jestem, patrzcie, prawda, że zajebiście?" "o bosz... złamałam paznokieć i nie mam lakieru... - co mówisz, babcia Ci umarła..? kurde, ale zobaczcie - jak ja pójdę bez paznokciaaaa???!!"/

- ortograficzna ignorancja /jasne - każdy czasem walnie babola, jeśli jednak w jego każdym słowie pisanym jest błąd - to przepraszam, ale podziękuję. Czasem tylko myślę, ile niektórzy mają szczęścia, że pewne różnice w wymowie się zatarły i nie wiem, czy mówi "kuchnia", czy "kuhnia"/.

Mam tu jeszcze w zanadrzu coś takiego, jak "ciasnota umysłowa", ale nie wiem, czy to cecha charakteru, czy wada genetyczna. Dlatego sobie odpuszczę.

niedziela, 20 września 2009

Droga mniejszości

W pewnym programie MSWiA z 2003 r. czytamy:
"Na terenie Rzeczypospolitej Polskiej mieszka obecnie około 20.000 osób należących do romskiej mniejszości etnicznej. Osoby te znajdują się przeważnie w bardzo trudnej sytuacji społecznej i ekonomicznej, w sposób zasadniczy odbiegającej od współczesnych standardów cywilizacyjnych(...)społeczność romska sama poszukuje sposobów podtrzymywania własnej tożsamości oraz rozwiązania nabrzmiałych problemów..."

Jest to część wstępu "Programu na rzecz społeczności romskiej w Polsce". Dalej ciągnie się analiza owej mniejszości wraz z wyszczególnieniem co, dlaczego i jak to jest, że jakoś ogólna niechęć do owej mniejszości się objawia to tu to tam w różnych regionach naszej ojczyzny.

Ministerstwo chce naprawiać błędy przeszłości... Nasze drogie państwo w latach 60 udomowiło ową mniejszość w sposób definitywny każąc im przestać bujać się wozami po całej polskiej krainie i osiąść na dupie w jednym miejscu (żeby można było w końcu ich ometkować jak i resztę ludu PRL). Musieli więc owi mniejszościowi zaprzestać zarobkowania na obwoźnym handlu patelniami - swoją drogą zajebiaszczymi - oraz obwoźnymi przepowiedniami (szczególnie dotyczącymi zawartości portfela).
Co powstało wskutek owego osiedlenia? Domy żywcem z Disneylandu wyciągnięte, podniesiona stopa bezrobocia w rejonie, niejasne statystyki ludności, udawana symbioza z otoczeniem, zagęszczenie wpisów w policyjnych raportach.
Ja jestem spokojną osobą - uważam, że każdy żyć może jak chce i gdzie chce, byleby drugiemu na odcisk nie wchodził i ze społecznością jako tako się dogadywał. A cóż to się dzieje, kiedy warunki powyższe spełnione nie są? Staję się niespokojną osobą - to proste.

I dziś jestem meganiespokojną osobą, kiedy zaglądam w czeluście Internetu i czytam, że na Wisłostradzie Rom rozbija swój nowy samochód wart cirka ebałt 2 miliony, wioząc dziecko i taranując przy okazji dwa inne samochody. Informacje mętne nieco są, więc ja drążę dalej i cóż znajduję - info, że samochód prowadzony przez szczeniaka lat około 22. Zdjęcia - a i owszem - samochodu z kierowcą, tudzież właścicielem oraz filmik TUTAJ sprzed wypadku, na którym pruje ów samochód ścigając się z czarnym ferrari, dosiadanym przez - podobno - brata kierowcy powyższej fury.
I co ja myślę? Myślę, że na tym przykładzie jasno widać, jak bardzo sytuacja Romów "w sposób zasadniczy odbiega od współczesnych standardów cywilizacyjnych" oraz jak doskonale radzą sobie oni z "samodzielnym rozwiązywaniem nabrzmiałych problemów". Tylko co, do jasnej cholery, było nabrzmiałym problemem tego idioty? Chyba jego ego, tudzież bezbrzeżna głupota, która rozpuknęła mu gały i resztę głowy. Tak, jak i jego mniej zamożnym ziomalom, którzy w mojej okolicy potrafili w środku dnia, na środku skrzyżowania wyciągnąć z samochodu, bogu ducha winną, kierującą nim kobietę. Mętnie tłumacząc się później policji, że samochód wyglądał jak ten, co im skradziono.
Jestem wkurzona, widząc społeczność, która nie wykazuje żadnej woli zaakceptowania lokalnych zasad współżycia, która w obawie o utratę swojej odrębności ma w dupie otoczenie i szacunek dla odrębności i wolności innych obywateli. Która chce żeby coś jej dać, ale tylko na jej warunkach (słyszeliście o programie dopłat do badań lekarskich Romów, z których lekarze nie skorzystali tłumacząc, że badanie wykonywane w gabinecie w obecności całej rodziny jest wręcz niemożliwe?), dla której odrębność to brak edukacji, porywanie 13 latek w celu matrymonialnym i napuszczanie dzieci z wielkimi akordeonami na pasażerów komunikacji miejskiej.

Mnie to wkurwia i bez ogródek o tym mówię. Tacy ludzie - te jednostki, o których napisałam - wystawiają całemu środowisku Romów wspaniałą wizytówkę. Nie dziwię się więc, że dalej straszy się cyganichą, co porywa niegrzeczne dzieci, i ucieka się na drugą stronę ulicy kurczowo trzymając za portfel, jak tylko usłyszy się "powróżyć?".

A na zakończenie, żeby było ciekawiej, przenieśmy się w przestrzeni i wylądujmy na Wyspach. Drodzy Brytyjczycy - rozumiem Wasze zdenerwowanie, kiedy dres z Polski kradnie Wasz samochód, ma w dupie konwenanse, pije na umór i wszczyna burdy. Kiedy robi sobie squat (że też to ciągle jest tam legalne - dramat. Poprawka - sprawa bardziej skomplikowana - jest bezprawnym zajęciem, ale to temat na inną rozprawkę) w zabytkowej chałupie i śmietnik na podwórku. Gdy uważa, że jak już przyjechał to mu się należy. Który zachowuje się dokładnie tak, jak mniejszość opisana powyżej (nie wiem tylko, czy biegają z akordeonami - chyba nie). On niczym się nie różni od tych ludzi, którym nasze Ministerstwo chce pomagać. I moje wkurzenie też nie różni się niczym od Waszego. Oprócz miejsca wypromieniowania.

poniedziałek, 14 września 2009

Ugotowałaś? To zapłać podatek.

Złota Kupa

Zaczynam się zastanawiać, czy nie powinnam założyć drugiego bloga. Bloga "Czerwono mi (ze zdenerwowania)". Bo wena nachodzi mnie na skutek ciśnienia, jak widzę. Wysokiego.

Pomysł rozważę, bo nie wydaje mi się głupi.

Do napisania kolejnego, tupiącego nogą posta na moim blogu zmotywował mnie wpis Kanalii oraz lektura pewnego artykułu w necie. Artykuł był o przedsiębiorcy z Bełchatowa, który od dwóch lat czeka na zwrot podatku VAT, Podatku zebrało się dużo (prawie kumulacja w totolotka), a urząd skarbowy ani myśli oddać wymyślając coraz to nowe powody do oddalenia terminu zwrotu.
Dzisiaj natomiast "Rzepa" wydrukowała informację o interpretacji przepisów podatkowych przez Izbę Skarbową w Katowicach na temat ...nieodpłatnej pomocy. Dla niezorientowanych zacytuję za artykułem, o tym, co owa Izba stwierdziła: "każda darmowa przysługa jest realnym zyskiem dla tego, kto z niej skorzystał. Trzeba ją więc wycenić i zapłacić podatek".

Płaci się już za sranie (ścieki), oddychanie (klimatyczna), bycie chorym, zdrowym, ewentualnie nieżywym, lub kalekim, za bycie właścicielem samochodu, psa, domu. Nie mogę się spóźnić o dzień z opłatami, bo straszą mnie komornikiem. Ale jak to ja mam otrzymać kasę - ROTFL, że tak to ujmę. Najlepiej byłoby, żebym zajęła się czymś, zapomniała i ewentualnie po paru latach poczuła się zaskoczona, że mi listonosz przekaz ze zwrotem/odszkodowaniem/innym roszczeniem przynosi. Bez odsetek rzecz jasna, ale z zaskoczenia i to się liczy, bo wtedy się o odsetkach nie myśli.

Teraz ktoś w Katowicach wpadł na pomysł, żeby opodatkować wzajemną pomoc. Ja rozumiem, że to chodzi o bank czasu. Ale bank czasu jest inną (elektroniczną) formą tablicy informacyjnej, czy "poczty pantoflowej", gdzie ludzie pisząc w Internecie poszukują pomocy w zamian za przysługę. I teraz okazuje się, że ludzie Ci oszukują Skarb Państwa, ponieważ nie płacą podatków z tego tytułu.

Co najciekawsze - klika miesięcy temu, grzebiąc w przepisach dotyczących użyczenia podjęłam z moim Kochaniem dyskusję. Dyskusja była gorąca, ale konkluzja taka: powinniśmy zgłosić się do US z wyceną naszego (mojego i Kochania) gotowania, prania, sprzątania i innych (z racji przyzwoitości nie wymienię) czynności w celu poddania się opodatkowaniu. Przecież formalnie jesteśmy dla siebie obcymi osobami. Heh. Nie pamiętam, jak skończyła się owa dyskusja. Podejrzewam, że Kochanie uspokoiło mnie jakimś stwierdzeniem w rodzaju: "przesaaaadzasz" sugerując mi na przykład, że za dużo czytam Orwella i Naomi Klein.
A tu BINGO! Katowicki urząd dziś powiada: "opodatkować".

Może ja się powinnam zająć podatkami i administracją? Bo wróżeniem tego nie nazwę. Ja tylko próbowałam - tak z czystej potrzeby wyładowania frustracji - wykoncypować do jakich absurdów możemy dojść w toku interpretacji przepisów podatkowych. Wyszło, że ...słowo ciałem się stało.

Pracę w zagródkach już przerabiałam, targety, kejsy, biznes kejsy, wskaźniki, kamery nad biurkiem i inwigilację poczty. Teraz jestem zwykłym prolem (G.O. 1984), ale niestety - klapek na oczy nijak naciągnąć nie mogę i siedzieć cicho również. Całe szczęście - nie tylko ja, bo pomyślałabym, że ze mnie jakaś wariatka.

I zastanówcie się, gdy babulinka jakaś poprosi o wtaszczenie siatek po schodach. Zza rogu wyskoczy potem urzędnik skarbowy - babulinkę hyc w kajdany, was za frak i kara za niepłacenie podatków.

piątek, 21 sierpnia 2009

Schody

Rzeczone schody - w sensie metaforycznym - znalazły się w życiorysie moim i mojego Męża (Drugiej Połowy, Kochania) przed urlopem. Żeby było weselej ich początek znalazł się na ulicy ZIELONEJ, więc w sam raz jak na bloga. Schody ze zdjęcia to schody w Gdyni - takie lubimy. Te z Zielonej - nie.

To taki mały wstęp i obiecuje, że napiszę więcej w weekend. Drażniło mnie to, że nic nie piszę od czerwca, więc zmobilizowałam się nieco. A jak już teraz obiecałam to ciąg dalszy na pewno nastąpi... :)

c.d.

W samym ostatnim dniu lipca po wizycie u babci i u lekarza turlałam się bobkiem (nie jest to maluch, nie, nie - ja tak nazywam/łam samochód, którym się poruszałam) odebrać moje Kochanie z pracy. W planach mieliśmy udać się do domu aby rozpocząć wspaniały weekend. I pewnie weekend byłby wspaniały gdyby nie to, że znalazłam się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie.
Zielona to było złe miejsce. I nadal jest. Ludzie jeżdżą tam dziwnie. A kiedy stoją to nie jest to normalne, bo zmusza do gwałtownego hamowania. Mnie zmusiło - co więcej - sztuka owa udała się. Osobnikowi jadącemu za mną - zdecydowanie za szybko - samodzielne wykonanie tego manewru się nie powiodło i użył w tym celu mojego bobka. Ja cmoknęłam "w d..ę" samochód przede mną. Cmoknęłam namiętnie - do połowy jego bagażnika.
Rozpoczęcie weekendu rozpoczęło się - jak można domniemywać - później, niż mieliśmy w planach. Później o czas, jaki poświęciłam na oczekiwanie na spisanie raportu policyjnego, dmuchanie w alkomat, lawetowanie, wizytę na pogotowiu...
Kurczę - nie jestem żadną panikarą i chyba trochę tego żałuję. W sytuacjach kryzysowych zachowuję zimną krew i nie daję się ponieść emocjom. Co doprowadza do niezdrowych napięć we mnie. Dziewczyna z samochodu przede mną się popłakała. Ja nie mogłam. Oświadczyłam, że ze mną jest na razie wszystko OK. Kochanie przypędziło taksówką. Pokazałam mu jego pognieciony samochód, zdecydowaliśmy, gdzie ma dzwonić. Zaczął dzwonić. Udzieliłam szybkiego streszczenia wydarzeń do lokalnej gazety, która pojawiła się szybciej niż laweta. Ojciec mój również się pojawił szybciej niż laweta. Laweta pojawiła się, kiedy zniknęła policja (i ojciec też). Moja ostatnia jazda bobkiem została wykonana pod dużym kątem na wyciągu lawety - istny rollercoaster, tylko bilet trochę drogi a jazda za krótka. Wrażenia za to - bezcenne.
Po wycieczce po wszystkich punktach, jakie tam wcześniej wymieniłam wróciliśmy do domu. Weekend był drętwy. Ja byłam drętwa emocjonalnie oraz fizycznie - szyja odmówiła współpracy, kręgosłup bolał wszędzie a ja ciągle nie mogłam się popłakać. W perspektywie czekały nas wizyty w ubezpieczalni i na stacji pojazdów, gdzie stał nasz smutny bobek. A urlop..? Diabli wzięli - przynajmniej w połowie.
Nie będę opisywać tych wszystkich wycieczek tu i tam. Podsumuję, że nasze wakacje trwały całe 5 dni zamiast 10, przed nimi udało mi się w końcu wykrzyczeć i poryczeć. W związku z tym swoistym katharsis odpłynęłam w urlop unoszona na falach błogostanu, że tak to ujmę poetycko. Poważnie - nic nie mogło mnie już bardziej wytrącić z równowagi, niż to, co się już wydarzyło. Urlop okazał się więcej, niż błogostanem - spotkanie blogowe było ukoronowaniem wyjazdu. Dziękuję Olu za ten miło spędzony czas! Jeszcze tam wrócimy :)

I tak to wygląda, że w tej chwili bobek pognieciony stoi w garażu, ja trochę pognieciona w domu. Zostały nam rowery i własne nogi. Oraz poczucie, że w naszym kraju większość ludzi jeździ jak bałwany.

wtorek, 16 czerwca 2009

Deszcz pada i wieje

czyli, jak nauka poszła w las

Ostatnio wyjechało mi się na tematy osobiste, co wywołało ogólne ożywienie w całych pięciu (!) komentarzach (z ludzkiej natury podglądaczy i plotkarzy chyba się to bierze :)))). Dzisiaj więc wrócę na właściwy tor - nie będzie opisów życia domowego, tylko refleksje na tematy egzystencjalne.
Wbrew tytułowi sugerującemu uniwersalny temat pogody mam o czym gadać/pisać. W zasadzie mam w głowie tyle tego, że jedna myśl goni drugą - stąd najlepiej byłoby pisać o pogodzie właśnie. Bez odbiegania od tematu. I takich tam. Swoją drogą to dzisiejsza aura jest fantastyczna - pada, jest szaro i aż chce się pracować! Nie wiem - po prostu podejrzanie dziwnie kojarzy mi się ona z jakimiś przyjemnymi momentami w życiu.

Wracając do egzystencji jednakże...
Jest taka stacja radiowa, w której większość czasu gadają. A ja większość czasu tej stacji słucham, albo pozwalam, żeby po prostu bzyczała w tle. Ja wtedy siedząc sama w domu nie czuję się taka bardzo sama, a i uda mi się czasem wyłapać ciekawy temat jednym uchem. Chwilami nawet wdaję się w głośną polemikę (chociaż może polemika to złe słowo, kiedy gadam do aparatu radiowego, w którym za grosz ducha nie ma) - wtedy raczej nikt mi nie odpowiada, czasem jednak na g - gadowym komunikatorze uda mi się coś wstukać i na antenie usłyszeć odpowiedź.

Dzisiaj dużo gadania było (jest w zasadzie, bo dzień się nie skończył i na 100% usłyszę jeszcze... kurczę, właśnie słyszę znów!!!) o studiach, studiowaniu, płaceniu za nie i o równych szansach.
Najciekawsze jest to, że wszyscy spece teoretyzują. Najwięcej do powiedzenia mają ci, którzy ze studiowaniem mają wspólnego obecnie tyle, co nic. Zwykle skończyli oni uczelnie w epoce, kiedy studia to była poważna sprawa - kiedy magister często zostawał na uczelni w roli pracownika naukowego, później docenta, doktora... a uczelnie techniczne produkowały inżynierów zasilających rynek pracy. Teraz czasy są inne, lecz decydenci od spraw szkolnictwa wyższego - mam wrażenie - tkwią nadal w poprzedniej epoce. Nie sądzę, żeby reforma wizji (zamiast rzeczywistości) mogła przynieść dobre skutki. A jak ta rzeczywistość wygląda?

W obecnych czasach studiują prawie wszyscy. Studiują gdzie chcą, co chcą - niestety nie za tyle za ile chcą, ale jakoś dają radę. Zaczęłam analizować, jak to jest, że jesteśmy na szczycie rankingów ilości osób z wyższym wykształceniem, gdy jednocześnie poziom nauczania w szkołach średnich dramatycznie spada? Tylko jedna refleksja pojawiła się w mojej głowie: szkolnictwo wyższe zaczyna być niższe.
Jak to? A tak to - teraz studia to taki sam biznes, jak wszystko inne. Uczelnie nie kształcą już naukowców. Kształcą pracowników. W materii kształcenia zaczęły rządzić prawa rynku - popyt i podaż. Kto się nie dostosuje - ten po prostu straci. Modne kierunki przyciągają tym, że są modne. Kierunki niepopularne albo padają (śladowe ilości studentów), albo obniżają poziom i stają się popularne. W końcu dla niektórych papierek jest papierkiem, a wykształcenie jeszcze jedną linijką w CV.

Teraz zasada na bezpłatnych studiach jest taka, że jak nie zdasz przedmiotu w terminie - płacisz. Załapałam jednym uchem, że motywacja nie ta, że trzeba zachęcać lepszymi stypendiami - takimi na przykład od przyszłych pracodawców. Zdajesz ładnie przedmioty - dostajesz stypendium, ale nie od państwa. Ech - no jak? Czyżby się jeszcze nikt nie zorientował, że przy bezrobociu, jakie mamy w tej chwili, pracodawca nie musi nikogo motywować? Może przebierać w absolwentach, jak w ulęgałkach. Jeszcze urząd pracy mu dopłaci do takiego na przykład stażysty (broń boże pracownika, bo to drogo). No fakt - może stypendium by coś dało sponsorowi, bo mógłby sobie hodować przyszłego robotnika już na uczelni i wymagać, by później pracował dla niego półdarmo - oddając z nawiązką to, co już wcześniej dostał.

Ale w tym miejscu sprawa kształcenia kompletnie już traci na wartości i znaczeniu. Nie ma już rozmowy o równych szansach, studiach płatnych i bezpłatnych - to wszystko staje się nieistotne wobec praw rynku i rzeczywistości w jakiej żyjemy. Trzeba dotrzymywać kroku, a w zasadzie biec niezłym sprintem - robić po kilka kierunków, płacić licząc, że się szybko zwróci. W końcu wszystko sprowadza się do jednego: mieć za co żyć. Najlepiej dużo mieć.
I gadane radio, jak na zawołanie, uraczyło mnie właśnie reklamą szkoły wyższej. Reklamą kończącą się pytaniem, którym i ja zakończę: "weźmiesz udział w tym wyścigu?".

środa, 3 czerwca 2009

Zakrzywienie CZASOprzestrzeni

Przed chwilą dokonałam pewnej obserwacji oraz arcyciekawej analizy, którą muszę się z Wami podzielić. Mianowicie dla dwojga ludzi przebywających w tym samym momencie w tym samym miejscu czasoprzestrzeń może się zupełnie, ale to zupełnie różnić. A wygląda to w następujący sposób:

Weszliśmy do domu, Połówek mój zzuł był obuwie i odpalił kompa. Podreptał do kuchni, wypakował zakupy na stół, porwał ze trzy cukierki michałki i powrócił do pokoiku, gdzie zasiadł przed kompem i tak został.
Ja natomiast po zrzuceniu butów odpaliłam mojego lapa, po czym podreptałam do kuchni, gdzie rozdzieliłam zakupy na te do łazienki, te do lodówki, te do szafki - po czym wrzuciłam wszystko tam gdzie trzeba, wstawiłam wodę na herbatę, polazłam do łazienki, zmieniłam łysą, tekturową rurkę na pełną rolkę papieru, otworzyłam sedes i bardzo niezadowolona z koloru muszli wypucowałam ją dopiero co zakupionym domestosem, uzupełniłam to coś wiszące pod wodospadem żelem o zapachu zielonego jabłka, starłam kurz z klapy, podreptałam znów do kuchni i zakrzyknęłam do Połówka, czy nie chce herbaty. Chciał - niesłodzonej (po tych michałkach, jak mniemam). Zrobiłam herbaty, podebrałam galaretkę z cukrem i wróciłam przed kompa.
I teraz oboje siedzimy w zasadzie w tym samym miejscu i czasie, ale ten mój jakoś tak się przed chwilą rozciągnął...

A Połówek właśnie za moimi plecami mówi:
- Ależ nie mam siły się ruszyć...

On to potrafi mnie rozczulić :)

wtorek, 2 czerwca 2009

O ludziach i gwiazdach

Słońce z przepięknym rozbłyskiem promieniowania rentgenowskiego. Całkiem niedawno :)Miałam pisać na jakieś megaistotne tematy, które chodziły mi po głowie. Zasnęłam po tym pomyśle i tematy uległy zresetowaniu. Widocznie nie były takie istotne. Chociaż jeden chyba się ostał gdzieś w zakamarkach mojej głowy, bo jest cały czas żywy - znaczy na bieżąco daje mi się odczuć. O ludziach.

Od dłuższego czasu jestem mniej, lub bardziej aktywną użytkowniczką pewnego portalu społecznościowego, na którym - na wielu forach - ludzie wymieniają się swoimi mniej, lub bardziej trafnymi refleksjami na wybrane tematy. Aktywnie uczestniczę również na forum miejscowości, w której mieszkam. Nie mogę powiedzieć, że mało rozmawiam z różnymi ludźmi i pochwalę się, że z dogadywaniem się nie mam problemu.
Nooo... jeśli robię taki przydługi wstęp to musi teraz nastąpić jakieś większe "ale" - nawet wbrew wspaniałym zaleceniom majstrów NLP, którzy sugerowaliby wstawić tu "i". "I" nie będzie.

Wracając do tematu: przy całym moim wspaniałym, nieskromnie mówiąc, talencie do prowadzenia pisemnych konwersacji trafia mi się ostatnio kompletna klapa dialogowa.
Jak widać na blogu - nie mam tendencji do podsumowywania jednym zdaniem całego świata. Chociaż zdarza się czasem bardzo niecenzuralnie podsumować całą osobę - jednym słowem wręcz. Takoż na forum swoje wypowiedzi zamykam w kilkunastu zdaniach, żeby:
a) dokładnie wyłuszczyć o co biega
b) odpowiedzieć na ewentualne pytania z góry

Niestety. Albo rozmówcom jest ciężko w życiu, albo ja się staję niezrozumiała. Stawiam jednak na pierwsze, bo mój Połówek nadal wie o co mi chodzi, gdy się do niego zwracam (aczkolwiek wczoraj na zdanie "pozmywaj naczynia" nie zareagował i zaczęłam wątpić...). Na portalu moje ostatnie wypowiedzi zostały natomiast storpedowane przez mistrzów ciętej riposty w sposób tak dla mnie abstrakcyjny, że zaczęłam czytać jeszcze raz wszystko, co napisałam. Dla zobrazowania użyję skróconego przykładu:
Ja: - Niebo jest niebieskie.
Ktoś 1: - A czy nie uważasz że niebo jest NIEBIESKIE?
Ktoś 2: - Jeśli masz problem to sugeruję przeczytać książkę "Niebo jest niebieskie", a w ostateczności idź do lekarza od głowy.
Postarałam się jeszcze raz wyłuszczyć mój punkt widzenia, ale bez skutku. I wtedy mnie olśniło! Tam nikt nie prowadzi dialogu! Tam wszyscy prowadzą monologi. Przemawiałoby za tym również to, że grupa owa była taka bardziej artystyczna, a jak to moja psiapsióła ostatnio podsumowała: artyści są próżni. Wszystko więc zrzuciłam na karb specyficznego charakteru interlokutorów. Na wszelki wypadek skoczyłam na chwilę na moje miejskie forum i sprawdziłam, czy może tam ktoś ma problem ze zrozumieniem moich wynurzeń. Ale nie - tam toczyły się dalej spokojne dyskusje. DYSKUSJE, dialogi - takie normalne gadki - szmatki.
I odechciało mi się brać udział w tych forach dla nieomylnych interpretatorów cudzych wypowiedzi. I nie będę już tam pisać, bo wolę ludzi z mojego miasta i rozmowy o psich kupach, niż gadki rozochoconych swoją wielopostowością tfurcufff.

A teraz o tych gwiazdach :)
Dostałam tu coś, co się klepnięciem nazywa - to od zabawy w ganianego chyba - i teraz muszę ładnie odpowiedzieć, bo Majlook mnie dogoniła z dziesięcioma pytaniami.

Zaczynam więc:

1. Gdybyś miał spędzić jeden dzień jako gwiazda, to jaką chciałbyś być?
Oczywiście, że neutronową. Tyle zachodzi w niej niezwykłych reakcji, że nie mogłabym sobie odmówić posiadania choć przez jeden dzień tak bogatego życia wewnętrznego.

2. Jak wyobrażasz sobie swoja przyszłość?
Dom na wsi, taki drewniano - murowany (co oczywiście oznacza, że moja pracownia zarabia wystarczające pieniążki) z poddaszem gdzie mam pracownię i ogromną sypialnię z takim tarasem pod trójkątnym dachem. I tam stoliczek i fotele i my siedzimy z moim Połówkiem, a on pisze następną rewelacyjną książkę i nie musi jechać do żadnej pracy. Las obok i te ptaszki tak śpiewają, że ech... A jaja mam prosto od kurek. Własnych.

3. Masz tylko jeden dzień. Co robisz?
Gapię się na mojego Połówka. Bo to najprzyjemniejsza rzecz na świecie. Oczywiście po uprzednim przylepieniu się do Niego. Wbrew pozorom - nie karmię tym zdaniem jego próżności, tylko odkrywam swój hedonizm.

4. Gdybyś mógł zmienić jedna rzecz na świecie. Co robisz?
Włączam ludziom w głowach taki przycisk odczuwania szczęścia. Bo ludzie szczęśliwi nie są ani agresywni, ani przestraszeni, myślą o sobie i innych dobrze a większość spraw okazuje się bez znaczenia. Myślę, że za jednym zamachem pozbylibyśmy się wojen, prześladowań i terroru.
Gdybym jednak miała zmienić jedną rzecz na kuli naszej ziemskiej to oczyściłabym wszelkie akweny wodne z zanieczyszczeń.

5.Powiedz o sobie, co wiesz tylko ty.
Siedzę właśnie zawinięta w wełniany koc.

6.Co myślisz o osobie, która cię klepnęła?
Ajajaj - podchwytliwe pytanie. Ciepła, empatyczna i ciągle mnie zaskakuje. Chciałabym mieć choć trochę z jej "twardości" i nauczyć się tego "morderczego spojrzenia" :). Estetka. I jak to piszę, to wychodzą mi banały... A ona niebanalna jest. Po prostu to moja bratnia dusza, bo jak u mnie trwoga to do niej od razu uderzam.

7.Co ostatnio oglądałaś w TV?
Nie mam TV! Ale coś tam zawadziłam okiem u mamy. Chyba nie było zbyt emocjonujące, bo nie pamiętam.

8.O której chodzisz spać?
Różnie. Zwykle chodzę spać równo z Połówkiem, bo on zawsze marudzi, że jak się będę przez niego tarabanić to go obudzę, a on do pracy musi rano... On mało tolerancyjny jest w tym temacie...

9.Widziałaś ostatnio coś dziwnego?
Dziwnego to nie. Ale ciekawego to tak: wczoraj widziałam, jak się paliło, a tydzień temu tęczę, a - i znalazłam robaka (taką larwę) w zakrętce od nawozu do kwiatów (to było dziwne, no bo skąd on tam się wziął, w szafie?).

10. Czego boisz się najbardziej?
Samotności.

A teraz klepnąć to ja mogę tylko Aleksandrocholika, bo innych blogów nie obserwuję, a i nikt oprócz klepiącego i klepanego do mnie nie zagląda.

piątek, 29 maja 2009

Pisanie na śpiąco

Właśnie przysypiam nad laptopem, słucham radia jednym uchem i w zasadzie temat do pisania miesza mi się z tematem Pana Redaktora. Mam nadzieję, że w efekcie nie wyjdzie mi jakaś dzika mieszanka zdań kupy się nie trzymających. Chociaż w tym stanie półsnu jest to ze wszech miar możliwe. W ciągu dnia przeleciało mi przez głowę kilka tematów, jakie mogłabym poruszyć w tym wpisie, ale sądzę, że dzisiaj nie dam rady absolutnie. Wpis jednak chciałabym zamieścić, więc jest on w całej swej rozciągłości.
Tworzenie to straszliwie męczący proces. Mój obecny stan świadczy o tym dobitnie. Wytężanie szarych komórek zżera wszystkie zasoby energii i człowiek po kilku dniach wymyślania czuje się , jak flak. Wyobrażam sobie moją głowę - wygląda, jak wirtualny rodzynek - wyssana do cna i w stanie kolapsu. Mała smutna główka jednym zdaniem. Efekty tego wymyślania są - nie jakieś masowe, ale wg mnie coraz bardziej indywidualne i coraz mniej komercyjne. Obawiam się jednak, że twórczość własna niedługo podobać się będzie tylko mi a sztuka dla sztuki nie jest raczej moim celem. Z drugiej strony nie lubię (no nie cierpię wręcz) masówki, bo za dużo mnie otacza plastiku i tandety i wiem, jak duża część społeczeństwa ma "gdzieś" twórcze działania co bardziej natchnionych ludzi. I nie wiem, czy chciałabym tworzyć ze świadomością tego, że ktoś kupi dzieło moich rąk między ziemniakami i papierem toaletowym, żeby tam mu coś dyndało w uchu, bo szwagierce już dynda. Wszystko jedno co. Więcej napiszę jutro, czy jakoś tak, bo już mi do głowy przychodzi masa rzeczy. lecz nie dam rady wszystkiego przelać na pulpit z powodu tego kolapsu na szczycie mej osoby.

P.S. post miał znaleźć się na blogu około północy, ale wysiadły gugle :(

czwartek, 14 maja 2009

Dłubanie w nosie

Miałam opisywać swoje przygody z urzędem, ale jednak zrezygnowałam. Może kiedyś je jeszcze tutaj zamieszczę, ale dzisiaj chyba już nie mam na to nastroju.
Jestem wkurzona.
Nie wiem, czy powinno się pisywać w chwili bycia wkurzonym, ale w końcu jest to jakiś stan emocjonalny, który pobudza mózg do intensywnej pracy. Z drugiej jednak strony potrafi go skutecznie wyłączyć. W tej chwili chyba mój mózg jest w rozdarciu. Twórcza półkula strajkuje (jak zwykle, kiedy czuje się pod presją), odtwórcza za to jest nabuzowana. Ten piękny stan nierównowagi skutkuje tylko jednym: chce mi się wyć i drapać. Przyczyna: różnica zdań, skutek: nie odzywam się, muszę ochłonąć, bo nie chcę gadać we wzburzonym stanie tego, co mi ślina na język przyniesie. Jednocześnie nie chcę słuchać przykrych rzeczy, które kierowane są w moją stronę. Tym bardziej, że nie dane mi nigdy będzie usłyszeć, że były niesione przez ślinę i że przesadzone, albo coś w tym stylu. Bo to sama prawda jest i w dodatku niezmienna.

Przesadzam tylko ja.
I w dodatku nic nie robię.
Sama. Bo jak się na mnie nakrzyczy to robię.
Tudzież czekam, aż ktoś zrobi za mnie. Ktoś - sorry, nie ktoś, tylko mój Połówek.
Cały tydzień po prostu siedzę i dłubię w nosie (nie ważne, że dopiero czwartek jest, ale to jak tydzień w zasadzie).
Bo jak się pracuje w domu to można sobie bezkarnie dłubać - nikt nie zobaczy.
Znowu przesadzam: nie pracuję w domu, tylko - nic nie robię.
I nie zarabiam.

Zawsze mi w szkole powtarzano, że w pisaniu trzeba być konsekwentnym stylistycznie. Jeśli zaczynam pisać w pierwszej osobie liczby pojedynczej to konsekwentnie owe "ja" stosuję dalej. Jeśli piszę o "nas" to do końca jest "my". Okazuje się że w pisaniu może i tak jest, ale w życiu już niekoniecznie. Może być tak na przykład, że za coś się mamy wziąć "my". Jeśli jedno z "nas" później nie będzie mogło/chciało a drugie będzie czekało w rezultacie może się okazać, że konsekwencja się gdzieś pogubiła. Bo moje "ja" czekało na drugie "ja", aby podjąć zadeklarowane działanie jako "my" i dostało litanię, że nic nie zrobiło. A moje "ja" sobie po prostu grzecznie czekało, żeby być "nami" w działaniu. Nie z lenistwa, nie z powodu ciekawszego zajęcia, jakim jest dłubanie w nosie, tylko dlatego, że wcześniej działanie było ustalone na "my".

Nie wiem, czy wygląd strony "o mnie" na pewnym portalu aukcyjnym jest kwestią życia i śmierci. Bo pretekstem do powiedzenia przykrych rzeczy rozciągniętych daleko poza ową stronę jest na pewno. Przykłady - powyżej.
Teraz, po pięciu próbach zmienienia wyglądu owej strony - kiedy za każdym razem wspaniały portal wywalał w pizdu (tak, użyję tego brzydkiego słowa w tekście) moje wszystkie zmiany zdaję sobie sprawę, że być może powinnam była po prostu wziąć jakiś persen, prozac, czy inne świństwo i lec na kanapie dłubiąc w nosie. Zamiast podejmowania usilnej próby zmienienia bannera i skasowania kilku linijek tekstu (w programie graficznym, programie do obróbki fotografii, po przerzucaniu na ftpa kilkanaście razy poprawionych grafik i pięciokrotnym logowaniu się na portal po tym, jak nie zapisało wprowadzonych zmian). A wszystko po to, żeby w końcu uszczęśliwić Połówka i pokazać, że ma rację, ma rację...

środa, 25 marca 2009

Gołąb i Julio

Siedzę na kanapie, a przede mną ława cała zawalona moimi wytworami na sprzedaż. Tasiemka z metkami smętnie zwisa na brzegu blatu. Torebki, telefon, kredki, szczypce, kubek z herbatą (zimną już) - wszystko razem na tej ławie. A ja kompletnie z bezwładem jakimś siedzę pogrążając się w sentymentach. Zrobiłam chwilę przerwy między remanentem, chlebem i obiadem i wspominam.
Przez gołębia. Siedział przed chwilą na gałęzi za oknem i sobie pohukiwał. Zupełnie tak samo, jak kiedyś gołębie u babci przed blokiem. Kiedyś. Bo kiedyś rosły tam też zielone drzewa, był trawnik, dwie piaskownice. Były fajne drzwi na klatkę schodową - takie z szybkami od góry do dołu, a po bokach wejścia stały ścianki z betonu z dziurami, które w dzieciństwie kojarzyły mi się z żółtym serem. Pamiętam, że na klatce unosił się taki charakterystyczny zapach z piwnicy, bo kiedyś każdy trzymał tam ziemniaki na zimę. A co rano w radio (którego przyniesienia i włączenia domagałam się zaraz po przebudzeniu) leciał Iglesias. I nie Enrique, bo ten co najwyżej mógł wówczas zachcieć do łóżka kubka mleka (chyba, że też lubił taty przez radio słuchać - to i radia). Leżałam sobie więc tak rano w słonecznym pokoju słuchając jak Julio melodyjnie zawodzi i pewnie nawet przez myśl mi nie przeszło, że za ileś tam lat będę wspominać to z tak wielkim sentymentem. I tęsknić za tym.
Teraz podwórko to rozjeżdżony krajobraz księżycowy: w deszczowe dni błoto po kolana i wielkie kałuże, a wszystko ciasno zastawione samochodami. Straszą drzewa z obciętymi od dołu gałęziami, piaskownicy brak, trawnik szczątkowy. Gołębie pewnie gdzieś są, ale ich nie słychać. Ale myliłby się ktoś sądząc, że nie słychać nic. Słychać. Uciążliwy, monotonny szum miasta. Nie ma już takiej wspaniałej ciszy rano - nawet w niedzielę. Teraz ciągle słychać samochody. Klatka schodowa niby ta sama, ale drzwi metalowe, z domofonem. "Dziury od sera" zniknęły. Zapach piwnicznego ziemniaka rozwiał się jeszcze w tamtym wieku. Teraz cały rok, zamiast Julia śpiewa nam hiszpański ziemniak z hipermarketu.
Nie jestem jakąś orędowniczką wspaniałości dawnych czasów. Nie stękam, że teraz to jest kiszka, a w PRL-u to było dopiero super. Mimo to czekolada (nie wyrób czekoladopodobny, nie, nie) smakowała inaczej, kiedy wydzielałam sobie po jednym kawałku dziennie. Parówki też smakowały inaczej. I spacery były inne. I gołębie chyba też.

wtorek, 17 lutego 2009

Gdzieeee..?

Pytanie postawione w tytule traktuje o lecie/wiośnie/cieple ogólnie. Nie pytam - oczywiście naiwnie - dlaczego nie ma wiosny w lutym (mogłaby, ale cóż...), raczej daję wyraz mojej tęsknoty za zielenią.
Wpadłam dzisiaj na ten brak komentując wpis przyjaciółki na jej blogu. Teraz więc siedzę na kanapie i w głowie szykuję zamach na te białe ściany - w sensie zasłonięcia ich zielenią. Ja chcę roślin! Za oknem śnieg, a w środku lato - to by było chytre! :>

Byłoby, jak w Palmiarni w Poznaniu - poznaniacy, jak ja Wam zazdroszczę!!:)


Na razie pozostaje mi oglądanie zdjęć, wspominanie wielkopolskiej wycieczki i psikanie dwóch fikusów beniamina - rośnijcie roślinki!

czwartek, 22 stycznia 2009

Po przerywniku - bajanie o czasie wolnym i tym mniej wolnym.

Część I
Oj, się przerwa zrobiła w przelewaniu myśli na wirtualne kartki. Cały kwartał. Zaczęłam się zastanawiać czy to nie jest przypadkiem efekt tego, że jak mi dobrze to nie piszę. Ale nie.
Im - teoretycznie - więcej ma się czasu na robienie takich rzeczy jak pisanie bloga, tym bardziej się tego nie robi. Brak specyficznego grafiku, przydzielającego czas na pracę i pracę (że tak to nazwę) stwarza problemy z wyłuskaniem paru minut na napisanie tego i owego. Brak etatowej pracy - to dopiero wspaniałe okoliczności do poznania lepiej samego siebie oraz obserwacji czasu...
I co ja takiego zauważyłam?

Zanim coś ugotuję muszę posprzątać- irytuje mnie brudna kuchenka, kubki w zlewie, okruszki na blacie. A czas leci. Podłoga nie zamieciona też mi spokoju nie daje, więc zamieść muszę. Gotowanie w czasie krótkim już opanowałam, więc to jest w porządku, gorzej na drugi dzień - jak zostaną garnki do mycia to znowu godzina na zmywanie i zamiatanie zanim się cos przyszykuje. I tak na okrągło...

Zakupy. Nie lubię wychodzić z domu sama na zakupy. Już nawet nie chodzi o to, że robię te zakupy sama, tylko że trzeba wyjść i kursować z siatami w te i nazad zwiedzając wiele sklepów, żeby cały asortyment zapotrzebowany dostarczyć do domu.

Pranie. Niby pralka pierze, ale jak trzeba wyjść to muszę ją wyłączyć - z uwagi na ewentualne powodzie w razie pęknięcia czegokolwiek. A jak wrócę to muszę pamiętać, żeby włączyć. Jak wypierze trzeba porozwieszać (i pamiętać, żeby nie zostało w pralce za długo, bo wtedy zatęchnie i dupa Jasia - trzeba przeprać znowu).

Gotowanie - jak już napisałam - jakoś idzie, bo okazało się, że to jedna z moich ulubionych czynności. Te procesy twórcze - o tak! Najczęściej jak moje Kochanie wraca do domu to produkcja jest w toku. Kochanie ziemniaczki obierze (jak akurat jeszcze nie obrane), albo cebulkę pokroi... Zrobić pomoże i zjeść też pomoże. Najważniejsze to pamiętać, żeby odpowiednio wcześniej mięso rozmrozić, bo inaczej koncepcja obiadu upada. I odpowiednio wcześniej wymyślić, co na ten obiad będzie - rzecz jasna. Brak jakiegoś składnika może niestety wszystko przewrócić do góry nogami.

Pieczenie chleba. To jest kwestia dosyć zawikłana, bo zdarza się, że orientacja w temacie następuje za późno i do pieczenia nie dochodzi (wyjmowanie chleba z piecyka o 1 w nocy odpada). Ponadto pieczenie chleba nie jest twórcze, bo sprowadza się do wrzucenia składników w kubełek i przyciśnięcia przycisku. Niby proste, ale zabiera czas odrywając od innych czynności. Wymaga uziemienia na 3,5 h w razie awarii - w tym przypadku zwarciowo - ogniowej.

Moja praca (jeszcze nieoficjalna). Moja praca wymaga skupienia, natchnienia i czasem duuuużo czasu. W zależności od tego, co akurat robię. Lakiery, farby - mimo suszenia mechanicznego muszą swoje odstać i schnąć kilka godzin. Inne przedmioty krócej, lub dłużej,. Ale to przecież nie wszystko. Jeszcze cały proces twórczy, koncepcyjny. To ja muszę usiąść i robić za projektanta, realizatora i marketingowca. Na to też potrzeba czasu. A nawet więcej - na to potrzeba odpowiedniego nastawienia i wyciszenia.
Czy można to znaleźć między praniem, gotowaniem i zakupami? Niekoniecznie.

Część II

I teraz jeszcze jedno: co można zrobić, jeśli się nie przebywa w domu cały dzień? Niewiele. Zakupy najczęściej są do dupy, że tak zrymuję. Kupowanie drożej jest bez sensu (jednak większe miasto wymusza wyższe ceny), ponadto towar jest kiepski. Nie ma to, jak sprawdzone sklepiki i sprawdzeni sprzedawcy. Przy wyprawie do miasta wojewódzkiego (tak je nazwijmy) zero prania, zero gotowania, zero sprzątania. A człowiek cały czas taki oceniany przez Kochanie, że przecież nie pracuję to mam dużo czasu na wszystko i dlaczego się nie wyrabiam? Przecież samochodem jeżdżę to łatwiej mam. I szybciej. Ale nie w tym zakorkowanym molochu miejskim! I mam znowu poczucie, że parę godzin gdzieś się ulotniło. Chyba, że stoję w kolejce w urzędzie 2 godziny albo leżę na fotelu dentystycznym to wiem gdzie się ów czas ulatnia.

Po jednym dniu intensywnego jeżdżenia samochodem jestem tak zmęczona, że nic mi się nie chce. Mam czasem ochotę być zawieziona tu i tam. Żeby tak pod sklep, a ja tylko wejdę i będę sobie wrzucać przez godzinę do koszyka jakieś fajne rzeczy (a nie że szybko, szybko - serek, masło, bieg do kasy). A jak usiądę do pracy to o żadnym obiedzie ani praniu nawet nie pomyślę, ani o zakupach. Tylko będę robić. A potem obiad dostanę. A potem usiądę z książką w łóżku, albo film obejrzę, chlebek się wstawi, upiecze, rano kanapki na śniadanie dostanę...

Czasem to wyobrażanie sobie tego i owego zajmuje trochę czasu - człowiek tak usiądzie z herbatą i myśli. I wie, że nie musi tak pędzić jak cała reszta świata. I wtedy, jak ma już wstać i się ruszyć to dokonuje heroicznego wysiłku, za który niekiedy medal powinien dostać. I ja tak mam czasem. Praca w domu, praca samemu to niezmiernie wymagająca sprawa. Jeśli jest się samemu sobie sterem, żeglarzem, okrętem to trzeba się czasem dwoić i troić, żeby spełnić swoje marzenia. A jak się uda to czworzyć, bo czwarte wcielenie powinno poklepać po plecach, pogłaskać po głowie i pochwalić pozostałe trzy za dobrą robotę.

Dlatego pierwszą rzeczą, jaką dzisiaj kupię będzie kalendarz z godzinową rozpiską. I wszytko zostanie ładnie rozplanowane, zanotowane i wyliczone. Żeby wszystkie cztery moje postaci wiedziały co robić.