piątek, 21 sierpnia 2009

Schody

Rzeczone schody - w sensie metaforycznym - znalazły się w życiorysie moim i mojego Męża (Drugiej Połowy, Kochania) przed urlopem. Żeby było weselej ich początek znalazł się na ulicy ZIELONEJ, więc w sam raz jak na bloga. Schody ze zdjęcia to schody w Gdyni - takie lubimy. Te z Zielonej - nie.

To taki mały wstęp i obiecuje, że napiszę więcej w weekend. Drażniło mnie to, że nic nie piszę od czerwca, więc zmobilizowałam się nieco. A jak już teraz obiecałam to ciąg dalszy na pewno nastąpi... :)

c.d.

W samym ostatnim dniu lipca po wizycie u babci i u lekarza turlałam się bobkiem (nie jest to maluch, nie, nie - ja tak nazywam/łam samochód, którym się poruszałam) odebrać moje Kochanie z pracy. W planach mieliśmy udać się do domu aby rozpocząć wspaniały weekend. I pewnie weekend byłby wspaniały gdyby nie to, że znalazłam się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie.
Zielona to było złe miejsce. I nadal jest. Ludzie jeżdżą tam dziwnie. A kiedy stoją to nie jest to normalne, bo zmusza do gwałtownego hamowania. Mnie zmusiło - co więcej - sztuka owa udała się. Osobnikowi jadącemu za mną - zdecydowanie za szybko - samodzielne wykonanie tego manewru się nie powiodło i użył w tym celu mojego bobka. Ja cmoknęłam "w d..ę" samochód przede mną. Cmoknęłam namiętnie - do połowy jego bagażnika.
Rozpoczęcie weekendu rozpoczęło się - jak można domniemywać - później, niż mieliśmy w planach. Później o czas, jaki poświęciłam na oczekiwanie na spisanie raportu policyjnego, dmuchanie w alkomat, lawetowanie, wizytę na pogotowiu...
Kurczę - nie jestem żadną panikarą i chyba trochę tego żałuję. W sytuacjach kryzysowych zachowuję zimną krew i nie daję się ponieść emocjom. Co doprowadza do niezdrowych napięć we mnie. Dziewczyna z samochodu przede mną się popłakała. Ja nie mogłam. Oświadczyłam, że ze mną jest na razie wszystko OK. Kochanie przypędziło taksówką. Pokazałam mu jego pognieciony samochód, zdecydowaliśmy, gdzie ma dzwonić. Zaczął dzwonić. Udzieliłam szybkiego streszczenia wydarzeń do lokalnej gazety, która pojawiła się szybciej niż laweta. Ojciec mój również się pojawił szybciej niż laweta. Laweta pojawiła się, kiedy zniknęła policja (i ojciec też). Moja ostatnia jazda bobkiem została wykonana pod dużym kątem na wyciągu lawety - istny rollercoaster, tylko bilet trochę drogi a jazda za krótka. Wrażenia za to - bezcenne.
Po wycieczce po wszystkich punktach, jakie tam wcześniej wymieniłam wróciliśmy do domu. Weekend był drętwy. Ja byłam drętwa emocjonalnie oraz fizycznie - szyja odmówiła współpracy, kręgosłup bolał wszędzie a ja ciągle nie mogłam się popłakać. W perspektywie czekały nas wizyty w ubezpieczalni i na stacji pojazdów, gdzie stał nasz smutny bobek. A urlop..? Diabli wzięli - przynajmniej w połowie.
Nie będę opisywać tych wszystkich wycieczek tu i tam. Podsumuję, że nasze wakacje trwały całe 5 dni zamiast 10, przed nimi udało mi się w końcu wykrzyczeć i poryczeć. W związku z tym swoistym katharsis odpłynęłam w urlop unoszona na falach błogostanu, że tak to ujmę poetycko. Poważnie - nic nie mogło mnie już bardziej wytrącić z równowagi, niż to, co się już wydarzyło. Urlop okazał się więcej, niż błogostanem - spotkanie blogowe było ukoronowaniem wyjazdu. Dziękuję Olu za ten miło spędzony czas! Jeszcze tam wrócimy :)

I tak to wygląda, że w tej chwili bobek pognieciony stoi w garażu, ja trochę pognieciona w domu. Zostały nam rowery i własne nogi. Oraz poczucie, że w naszym kraju większość ludzi jeździ jak bałwany.

8 komentarzy:

PKanalia pisze...

no jedziesz... czekamy :))))...

aleksandrocholik pisze...

Hej:) również pozdrawiam!! Czyli jednak kobieta żeby odzyskać spokój ducha musi się solidnie wyryczeć:P U mnie niestety też tak jest, że dopóki nie wyleje morza łez wszystko mnie drażni i przeszkadza. Pokręcona jest ta nasza łzawa natura:) Dobrze że u Was wszystko się dobrze skończyło:)

PKanalia pisze...

wiem, co znaczy znaleźć się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu... oj wiem, naprawdę wiem... a rower zamiast fury?... tylko na zdrowie wyjdzie... bo rower to świat, jak śpiewa Lechu J., którego właśnie słuchałem godzinę temu na TVP Kultura... pozdro :)))...

Majlook pisze...

buziaki uzdrawiajace :*

Zoe pisze...

Zdecydowanie, co do tych kierowców to się zgadzam. Ja jeżdżę z duszą na ramieniu, bo nawet jesli sama jestem super ostrożna, spokojna i przewidująca, to nigdy nie wiem, kto sie zechce z nienacka w mój bagażnik wkomponować... A dla mnie unieruchomienie mojego autka to byłaby katastrofa....

Bellis pisze...

Oj Simone - ja teraz czuję się, jak bez ręki, albo i nogi. Samochodzik-inwalida odjechał z garażu do nowego właściciela a ja się zastanawiam, czy nie przejść jednak na całoroczną jazdę rowerem. Tylko jak ja na niego zapakuję zgrzewkę mleka, cukru, mąki i 6 kg proszku do prania? No jak??!!

Zoe pisze...

I to jest ból... Z tymi zgrzewkami - mam na myśli ;-) My, kobiety, jako głównozaopatrujące dom we wszystko co niezbędne, po prostu koniecznie potrzebujemy jakiegoś pojemnego i samobieżnego transportu.... :-)

PKanalia pisze...

wiesz, Bellis... tacy Wietnamczycy to kilka prosiaków, stertę bambusa, dziesięć worków ryżu i stado kaczek potrafią załadować na rower... i jeszcze żonę, ale to małe cipki, więc no problem, pod błotnik można taką podlepić... może spróbuj zapisać się do nich na kurs :))))))...